O 8 rano spotkalismy sie z Philipem, ten Niemiec, zeby zadzwonic i zarezerwowac dwie lodki. Nie zrobilismy tego wieczorem bo wolelismy sie upewnic ze pogoda bedzie OK zanim wydamy kolejne tysiace frankow. Obylo sie bez problemów i o 9 wchodziliśmy juz na łódkę. Niemiec i Łotyszka, bo z właśnie stamtąd pochodzi jego zona, mieli bardziej aktualny przewodnik także postanowiliśmy plynac razem z nimi a nie sie rodzielac. Na początku popłynęliśmy posnorkelowac w ogrodzie koralowym. Mi sie za bardzo nie chcialo wskakiwac, wolalem poczekac na plaze gdzie popynelismy zaraz po snerkelowaniu. Plaza znajdowala sie na motu (motu to wysepki ktore otaczaja glowna wyspe) ale ze zdecydowana wieksza czesc motu jest prywatna nie wiedzielismy jak trafic na plaze publiczna. W koncu wbilismy sie tam gdzie nam sie po prostu podobalo i tyle. Zaraz po nas w tym samym miejscu przybilo chyba 10 skuterow wodnych. Smialismy sie ze to chyba wycieczka z domu starcow bo na kazdym skuterze siedzal dziadek i babcia. Z tego wszystkiego zapomnialem opisac nasza lajbe. Powiem w skrocie bo z reszta inaczej sie nie da. Byla to lodka wielkosci pontonu z najmniejszym mozliwym silnikiem, ktory wydawal duzo huku a przy tym ledwo pchal nasz blaszany ponton. Potem zaczelismy powoli oplywac Bora Bora. Po drodze Przemek wskakiwal kilka razy do wody. Ja zrobilem to dopiero przy Intercontinentalu gdzie byl super lazur. Potem zatrzymywalismy sie w rożnych miejscach gdzie nie mogliśmy sie oprzeć pieknemu niebieskiemu kolorowi wody. Na sam koniec wrocilismy jeszcze do koralowego ogrodu gdzie porobilismy sporo zdjec rybkom i nakręciliśmy kilka glupich filmow. Na kolacje zjedlismy ravioli z puszki ale i tak bylo smaczne.