Z podniecenia przed dzisiejsza wyprawa obudzilem sie nawet przed alarmem. Szybko sie spakowalem. Musze przyznac ze idzie mi to coraz lepiej. Potem jeszcze szybko skoczylem do sklepu po dodatkowe jedzenie i kase. Taksa przyjechala o 9.15 i ruszylismy do mariny. Po drodze jednak okazalo sie ze sa az 3 mariny. Zeby nie przeciagac powiem ze zadzialaly wszechobecne prawa Murphiego i lodke Billa znalezlismy dopiero w ostatniej marinie. Pospiech okazal sie calkiwicie nie potrzebny bo lodka stala jeszcze na ladzie wsparta na palach bowiem Bill wynajal miejscowych ludzi zeby odremontowali mu caly spod lodzi. Sno Virgin, wyglada naprawde pieknie. Jest lekko stara ale widac ze zadbana i mala okolo 10m. Po drabinie wnieslismy nasze mega ciezkie plecaki ktore dodatkowo wypchalismy jedzeniem, piciem i precentami. Wszyscy nas wczesniej ostrzegali ze alko jest bardzo drogi na wyspach. Dla Billa i Deborah’y kupilismy jakies rum z wyzszej polki. Po okolo godzinie przyjechal po nas ogromny podnosnik i przewiozl lodke do doku gdzie zostala spuszczona powoli do wody. Po drodze poznalem znajomych Billa ktorzy podobno niedawno przyplyneli na swoim katamaranie. Od razu sie zapytali jakie mam plany i jak powiedzialem ze chcemy pojechac do Belize bez zastanowienia zaproponowali mi ze moga poplynac z nimi z Utili do Livingstone w Gwatemali a tam juz latwo zlapac lodke do Belize. Bylem w szoku! Powiedzialem ze bede z Przemkiem i to nie stanowilo dla nich zadnej przeszkody. Wymienilismy sie numerami takze jutro do nich zadzwonie. W koncu wyplynelismy z portu i od razu zaczelo mocno kolysac. Wiedzialem jak to sie skonczy tam bardziej ze sniadanie i tak jakos mi sie odbijalo. No ale jakos lezac i gleboko oddychajac trwalem w melanzu. Nie mielismy szczescia do wiatru, ktory wial dokladnie z kierunku w ktorym mielismy plynac. Cala droge przeplynelismy na silniku. W pewnym momencie fale zrobily sie naprawde duze... no moze nie az takie duze ale wystarczyly zebym zaczal ostro wymiotowac :-/ Nastapila natychmiastowa ulga. Zjadlem troche suchych krakersow i popilem herbata no ale po pewnym czasie nudnosci wrocily. Powoli zblizalismy sie do Cayos Cuchinos ktore z daleka wygladaja jak jedna wyspa ale przed nami pojawialy sie zarysy poszczegolnych wysepek. Niektore byly naprawde male, tak jak z obrazkow z jedna palemka lub kawalkiem skaly. Nie chce przytaczac tego cytatu zbyt czesto ale bylo to naprawde rzeczy nie z tego swiata. W koncu wypatrzelismy nasza zatoczke i przez chwile plynelismy na duzych falach pod katem 90 stopni do wiatru. Ktos kto to przezyl od razu wie co to oznacza dla osoby z objawami choroby morskiej – ponowne zyganie. Krakersy byly dobre ale dlugo w ciele nie pobyly. Przez chwile sobie myslalem na cholere mi to bylo, ze sie nie nadaje do tego sportu itp. Ale w ciagu kilku minut w plynelismy do cichej zatoki. Z dwoch stron otaczaja nas wyspy a na brzegu sa palmy i przepiekne sporadyczne chatki. Jest ich moze z 5. Musielismy zaplacic $10 od osoby bowiem Cayos sa parkiem. Powoli zaczal mi wracac apetyt co oczywiscie bylo bardzo pozytywnym znakiem. Bill w dwa migi zrobil ciasto na tortille a Deborah przygotowala steki na fajitas. My w tym czasie pokroilismy papryke, pomidory i cebule. Czekalismy z niecierpliwoscia bo zapachy byly nieziemskie. Moj przeczyszczony zoladek blagal o jedzenie. Fajitas byly po prostu zarabiste!! Wiedzielem ze nie moge sie przejesc ale nie bylo to latwe jak mialo sie przed nosem te przysmaki. Zostalismy przyjeci jak dostojnicy (a nie jak dziady – to dla tych co wiedza o co biega). W ramach minimalnej kurtuazji chcialem umyc naczynia i tak musialem mocno nalegac zeby mi pozwolili. Potem wszyscy padli. Siedzialem w srodku bez ruchu. Wychodzilo ze mnie zmecznie, atybiotyki, wymioty ... ale nie ma latwo. Potem w pelnym stylu i ciemnosciach obejrzalem sobie 24 i poszedlem spac... co za dzien!! Wyjezdzajac mialem bardzo mala nadzieje ze takie przygody moze mi sie przytrafia, udalo sie w 200%!!