Jako ze mielismy ambitny plan przejazdu przez pol Gwatemali nastepnego dnia, rano poplynelismy do Panajachel zeby kupic bilet na jakiegos szatla ktory by nas dowiozl do Lanquin. Po malym riserczu kupilsmy bilety na szatla z jedna przesiedka w el Rancho (Jak bylo naprawde przeczytaj post z nastepnego dnia :-/). Zadowoloni wrocilismy do hostelu po plecaki i poplynelismy dalej lancza do San Pedro. Wzielismy pierwszy lepszy hostel bo nie chcialo nam sie chodzic duzo i szukac. Pokoj byl calkiem spory i mial swiatlo co nagle bylo niebywalym luksusem. Potem posiedzialem troche w necie no i robilo sie pozno takze postanowilismy zbadac jak wyglada zycie nocne w San Pedro. Dolaczyl do nas Ramun, kumpel Przemka z Antiguy. Razem zrobilismy malego biforka i poszlismy do klubu czytaj baru z parkietem mnieszym od przecietnej kuchni. Okazalo sie ze bary zapelniaja sie dopiero blizej polnocy. Smieszna byla tez muzyka, takie rypanie calkowicie pozbawione sopranu takze przez jakies 3h lecial tylko taki twardy bit jak ze starego kasprzaka. No ale zabawa byla przednia. Ludzie naprawde sie bawili, nie wiem czy przez dragi czy z braku jakis alternatyw. Poszlismy jeszcze na chwile do innego baru ktory mowiac lekko byl w stanie surowym. Okolo 2 poszlismy spac. Niestety w drodze do domu kupilismy sobie po perrito caliente ktory chodzil mi po brzuchu caly nastepny dzien.