Szkoda bylo wyjezdzac tym bardziej ze ludzie i miejsce bylo bardzo relaksujace. Ruszylismy do Antiguy, gdzie po 30minutach znalezlismy polaczenie do Panajachel. Wsiedlismy do typowego miniwana i ruszylismy w nieznane. Trasa byla wyjatkowo gorzysta, strome podjazdy i wawozy urozmaicaly nam 3h podroz. W koncu pojawilo sie jezioro Atitlan. Widok niesamowity. Od razu stanelismy przy drodze i zaczelismy pstrykac zdjecia! Jakies pol godziny pozniej dotarlismy do Panajachel, ktory jest w pewnym sensie punktem wypadowym w rozne rejony jeziora. To wlasnie z tego portu wyplywa duzo malych motorowek tzw. lanchas. Jako ze samo Panajachel bylo bardzo glosne i malo urokliwe od razu postanowilismy przeskoczyc do pobliskiej wsi – Santa Cruz zeby tam przenocowac. Bez problemow znalezlismy lancze ktora w 15min dowiozla nas na miejsce. Po drodze mijalismy wypasione chaty polozone na zboczach gor z wlasnymi przystaniami. Wiekszosc z nich podobno nalezy do obcokrajowcow. W Santa Cruz zakwaterowalismy sie w pierwszym hostelu przy porcie hmm porcie to moze duzo powiedziane bo bylo raptem jedno molo. Hostel nazywal sie La Iguana i byl bardzo tani tylko ze nie mielismy pradu ani swiatla w pokoju. Wszyscy uzywali swieczek albo latarek takze bylo nowe przezycie. Oczywiscie od razu po rozlokowaniu sie w pokojach zaczelismy szukac Backgamona... bylo kilka tylko ani jeden nie byl kompletny takze gralismy jakimis kapslami, guzikami i warcabami ale gralismy :) Zmeczeni podroza w miare wczesnie poszlismy spac.