Z San Pedro Sula wyjechalismy bardzo wczesnie, po prostu nie chcielismy siedziec w tym wieziennym hostelu. Na sniadanie zjedlismy baleade ktora okazala sie lokalnym rarytasem. Wszystkie inne punkty z jedzeniem (pizza, kurczaki) staly puste tylko do tego byla kolejka takze my tez do niej dolaczylismy. Baleada to nic innego jak duzy nalesnik – tortilla, posmaraowana fasolkami z roznymi dodatkami. Jak wybralem jajecznice, szynke i ser. Do Ceiby dojechalismy okolo poludnia a taksa zabrala nas do naszego hostelu o nazwie Banana Republic. Wybralismy ten konkretnie poniewaz na miejscu organizuja splywy na ktory byl glownyn powodem dla ktorego zatrzymalismy sie w La Ceiba. Wszystko dobrze sie zgralo i juz o 13.30 bylismy w drodze na splyw. Razem z nami jechala starsza para: facet ze Stanow i kobita z Kanady. Byli bardzo rozmowni i mili. Powiedzieli nam ze mieszkaja na zaglowce i podrozoja wzdloz Ameryki Srodkowej i chca doplynac do Panamy. Po jakis 30min dojechalismy do dzikiej rzeki, gdzie przewodnik powiedzial nam jak to bedzie wszystko wygladac. Ubralismy sie w specjalne kapoki, zalozylismy kaski, zapowalismy ponton na przyczepke i ruszylismy dzipem w gore rzeki. Na poczatku przerabialismy duzo scenariuszy awaryjnych typu co robic jak sie wypadnie, jak ratowac kogos kto wypadnie itp. Potem w ramach adaptacji musielismy przeplynac przez kilka mniejszych spadkow zeby poczuc jak silny jest nurt wody. W koncu zaczelismy splyw. Kazdy musial mocno wioslowac a przewodnik wydawal komendy. Czasami przy duzych spadkach musielismy wskakiwac do pontonu. Adrenalina ze nie wiem. W pewnym momencie wypadlem z pontonu. Byly to ulamki sekund i co ciekawe wcale nie prowokowalem sytuacji. W calym zgielku i nurcie czlowiek blyskawicznie traci orientacje. Staralem sie nie panikowac i dostac na powierzchnie. Po 3 sekundach zobaczylem niebo i zlapalem oddech. Od razu zobaczylem gdzie jest ponton a przewodnik jednym ruchem wciagnal mnie na ponton. Ledwo sie podnioslem i znowu wpadlem do wody tym razem przez wlasna glupote. Znowu nie wiedzialem gdzie gora a gdzie dol. W odzyskaniu orientacji pomogly mi kamienie ktore poobijaly mi caly tylek i nogi. Tym razem wyciagnal mnie Krzys. Dalej juz obylo sie bez przygod. W pewnym momencie mijalismy ogromy kamien i dla zartu zapytalem sie czy mozemy z niego skoczyc a przwodnik mowi ze pewnie. Myslalem ze powiedzial to dla jaj a patrzymy a on kieruje ponton do brzegu i mowi „to co idziemy”. Gdy weszlismy na gore i spojrzalem jak wysoki jest ten kamien pomyslalem ze nie skocze. Patrze a ten stary Amerykanin (potem sie dowiedzielismy ze ma 80 lat) juz leci a zaraz zanim bez wzruszenia skoczyla Kanadyjka. Z Krzysiem mielismy duze opory ale w koncu skoczylismy. Przewodnik powiedzial ze kamien wystawal jakies 8m ponad wode!! Potem juz na spokojniejsze wodzie wywracalismy sie dla zabawy i po jakies 4h mocnych wrazen wrocilismy do hostelu. Po drodze wyminilismy sie namiarami z ta parka poniewaz wstepnie zadeklarowali ze moga nas wziasc na Roatan zaglowka!! Wieczorem razem z przewodnikiem i jego dziewczyna wyszlismy na miasto do tzw Zona Viva. W koncu skonczylismy w klubie Casona. Ogromna dyskoteka z 3 pietrami zbudowana z drewna. Poszlismy spac okolo 2.